poniedziałek, 9 czerwca 2014

Maraton Kierat 2014 - walka zaczyna się przed metą!

W 2013 roku pod wpływem chwili razem z Radkiem i moja dziewczyną Agatą postanowiliśmy spróbować sił na kieracie. Tona przeczytanych publikacji, setki obejrzanych filmów i wydaje nam się, że wiemy jak się za to zabrać. Na starcie okazało się, że mieliśmy rację, WYDAWAŁO nam się, sprzęt jakim dysponowała większość zawodników i warunki pogodowe na które nie byliśmy przygotowani pokazało nam co zrobiliśmy źle. Deszcz, błoto, kamienie dały nam w kość, brak odpowiedniego wybiegania tak samo. Radek złapał kontuję, Agata padła kondycyjnie i skończyliśmy 10 min po czasie na miejscu pk 5.
Doświadczenie jakie zdobyłem na wyprawie, zaowocowało kupnem lepszego sprzętu, plecak z bukłakiem, techniczne skarpety, odpowiednie lekkie i wygodne ubranie. Mimo tego wszystkiego nadal nie wiedziałem jak trenować, zwłaszcza, że w Kaliszu nie ma gór. Doczytałem gdzieś aby biegać często i systematycznie, dlatego starałem się 5 dni w tygodniu robić 10-15 km. Poprawiła się technika i w porównaniu do formy z zeszłego sezony było o niebo lepiej. Znalazłem kila "górek" stosunkowo stromych jak na Kaliskie warunki i bieganie po nich w dól i w górę dało mi namiastkę zbiegów i podbiegów, dodatkowo samotne wybiegania z czołówką po lesie poprawiły moją pewność siebie i przygotowały na samotność w mroku.



Nadszedł czas, wyjazd w czwartek rano, nocleg w miejscowości Piekiełko. Noc z trudem przespana, stres, niepokój i zaciekawienie. Melduje się w Limanowej o 11:30 pod hotelem. Poznałem Tomasza Kłodnickiego i ekipę z masterrun.pl, dali mi dużo wskazówek, łącznie z podpowiedziami jak kierować się na trasie. Coraz większy stres i próba przygotowania się na samotność przez 30 godzin. Potem odprawa w parku.
3...2....1... Start, wszyscy biegną cała ekipa ponad 700 osób napiera aby udowodnić sobie i innym, że 100km po górach jest wykonalne. Szybkim marszem idziemy jedna ekipą do pk1 Kukłacz, trasa prosta i bardzo przyjemna. Zaniepokoiło mnie tylko palenie w łydkach ale przeszło po chwili. Skończył się szlak i trzeba było uruchomić mapę, będąc na w środku, obyłem się bez niej i napierałem za reszta osób. Pierwsze rozwidlenie, część skręca przed kościołem część idzie dalej. Łapie kontakt z dwójką braci z Limanowej idą dosyć ostrym tempem jak na mnie ale postanowiłem im dorównać, idziemy na azymut i pierwsze podejście pod dużym kątem. Moje postanowienie, że przejdę bez używania kijków rozsypało się w kilka sekund. Chłopacy mi uciekli i zostałem sam, z kijkami było już o wiele łatwiej ale widziałem swoje braki w przygotowaniu siłowym i technice na podejściach. Wiedziałem, że najwięcej można nadrobić na zejściach zbiegając i trzymałem się swojego planu, wszędzie gdzie mogłem zbiegałem i tym sposobem wyprzedzałem kolejne osoby pk 2 zaliczony 20:42 Napierając dalej trafiłem na grupkę osób w okolicach 150 - 200 miejsca, tempo mieli konkretne ale do wytrzymania. W górę mi uciekali ale w dól ich doganiałem, patrząc na mapkę odczuwałem coraz większy stres, że się zgubię i nie ukończę trasy. Na moje szczęście na przodzie był dobry nawigator i tym sposobem pewnie dotarłem do pk 3 o godzinie 22:15. Czołówka o którą się obawiałem sprawowała się wyśmienicie, oświetlała trasę jakby był dzień. Napełniłem bukłak wodą i dalej w drogę. Noc okazała się ciepła i bylem szczęśliwy, że zostawiłem część rzeczy w samochodzie dzięki czemu w plecaku miałem dobre 1,5 kg mniej. podejście na PK 4 było proste, niebieskim szlakiem po asfalcie. poczułem już pierwsze zmęczenie, zjadłem kolejny batonik własnej roboty i pędzę dalej bo trasa na Lubań była etapem który mnie trochę martwił pod względem nawigacji. Początkowo podejście było dosyć łagodne i zgodnie z mapka podchodziliśmy wzdłuż strumienia. Problemy zaczęły się dopiero wyżej, gdzie miało być krótkie ale diabelnie intensywne podejście. Zauważyłem po sobie, że przeforsowałem trochę organizm i tempo w pierwszej 200 to nie moja liga. Chcąc czy nie musiałem zwolnić, im wyżej tym więcej odpoczywałem, suche liście na błotnistym zboczu wyciągały ze mnie resztki energii, a brak wody od 30 minut źle wróżył. Straciłem jakieś 60 pozycji, może więcej, siadam i odpoczywam. Zaczyna mnie mdlić, prawie zwymiotowałem, dostałem dreszczy, pierwsza myśl - odwodniłem się. Napieram dalej z nadzieją, że podejście kończy się lada chwila. Po raz pierwszy spotykam rowerową dwójkę która później uratowała mnie kilkoma łykami wody bez których bym musiał prawdopodobnie skończyć wcześniej. Zawiązała nam się grupa kilkunastu osób dzięki temu, że ktoś był cały czas z przodu moja psychika nie eksplodowała i dałem radę - jesteśmy na szczycie. 20 minut błądzenia i końcowe wejście na PK 6 L:ubań. Godzina 4:28 zameldowałem się na miejscu. straszne pragnienie i dreszcze zmusiły mnie do położenia się pod folią NRC i zasnąłem. Obudziłem się po poł godziny spadłem chyba na pozycję w okolicach 350 miejsca. Widzę napis woda ale trzeba było zejść w dól po przeciwnej stronie. Po chwilce zastanowienie powiedziałem, sobie lepiej stracić więcej siły niż bardziej się odwodnić. Na prawdę myślałem poważnie o rezygnacji w tym miejscu, moja psychika była w strzępkach, kompletny brak sił, trzęsłem się z zimna lub z innego powodu, żałowałem teraz, że nie zabrałem chociaż bluzy na długi rękaw ale wschodziło słońce i wiedziałem, że na PK 7 czeka gorący posiłek. Postanowiłem, że idę dalej, nie po to jechałem tyle kilometrów i nie na darmo ciężko trenowałem, żeby skończyć na 40 km. na kolejny punkt prowadziła pozornie prosta trasa czerwonym szlakiem na Runek. Niestety Natura przygotowała dla nas "odcinek kłodkowy" i co kilka metrów napotykaliśmy obalone drzewa. W tym stanie skakanie po nich  było nie lada wyzwaniem. Na szczęście, moje ciało wracało do formy dzięki wodzie i czułem się coraz lepiej, powróciła pewność siebie i przeświadczenie o tym, że uda mi się dojść do mety. Atmosfera tez dopisywała było można się do kogoś odezwać. W miłym gronie wchodzimy o 8:16 na kolejny punkt Ochotnica górna. Co prawda miałem nadzieję na zupkę z wkładką ale barszczyk i żurek postawił mnie na nogi na koniec herbatka z cukrem, małe zakupy w sklepie i ruszamy na kolejne wzniesienie Gorce. trasa prowadziła dosyć przyjemną drogą, później wkroczyliśmy na zielony szlak i nim prosto na sam szczyt, PK 8 zaliczony o 11:36. Sprawdzam stopy bo na treningach po 20km buty mnie obcierały i miałem straszne pęcherze na achillesie, ale dzięki plastrom i skarpetom technicznym z copressport sa małe odciski których nawet nie czuję, jedyna dolegliwość to ogólnie spuchnięta stopa która wypełnia cały but i bolące palce na zejściach. Patrze na mapkę, prosta trasa niebieskiem szlakiem i później żółtym do przełęczy Przysłopek. Poszło całkiem sprawnie, bez problemów, poznałem dwie sympatyczne mężatki z limanowej, znowu małe spotkanie z ekipą przy sklepie, przeczekaliśmy burzę. Musze przyznać, że nigdy nie byłem tak wysoko i tak blisko w trakcie wyładowań elektrycznych. PK 9 zaliczony o godzinie14:57. Tutaj chciałem podziękować kobiecie która nas uraczyła kanapką z żółtym serem, po jakiś 70km i 20 godzinach od startu był to rarytas. Po małej analizie i wyliczeniach, że damy rade przed zmierzchem dotrzeć do mety ruszyliśmy w czwórkę pełni optymizmu na Mogielicę. Mimo 500m przewyższenia znowu poszło gładko, pomijając oczywiście bolące stopy i pęcherze na podbiciu. Napierając dalej podziwialiśmy cały Beskid wyspowy, między innymi Lubań - który pozostanie w mojej pamięci już na zawsze. Na 10 punkcie kontrolnym zameldowaliśmy się o 17:44 do mety zostało już tylko 16 km więc damy radę. Prosta nawigacja, omijamy szczyt i żółtym szlakiem na północ do Słopnic. Tuż przed rozwidleniem się szlaków 2 kompanów postanowiło przebiec ostatnie kilometry, puściłem się za nimi, stopy i tak bolały w trakcie marszu a tak uwinę się szybciej i może zejdę poniżej 26 godzin. Nagle mały postój w lesie po chwili nikogo nie ma wracam na trasę biegnę w dół, patrzę zielony szlak trochę pod górę zakręca, myślę coś jest nie tak. Odbijam w dól i odczuwam coraz większy niepokój. Staję w miejscu, czuję strach, zdenerwowanie i załamanie nerwowe. Nie wiem gdzie jestem, nie mogę się odnaleźć na mapie, gps w telefonie nie działa, decyduję się wrócić pod górę. Biegnę niebieskim szlakiem, patrze na mapie nie ma nic takiego w tym miejscu, stres osiąga apogeum, w oddali widzę jakąś ścieżkę, wchodzę na zielony szlak, spotykam turystów i nie wierzę w to co mówią. Zamiast na Północ pobiegłem na południe.... Prawie poddałem się w tym miejscu, zadzwoniłem do dziewczyny opowiedziałem co się stało, rzucam wiązankami, na kumpli, że zostawili mnie samego i nie poczekali tej jednej minuty ale postanawiam iść dalej. Za rada turystów trafia na Przełęcz Słopnicką i zgodnie z drogowskazem zmierzam w kierunku Słopnic Górnych pełen niepewności czy na pewno idę w dobrym kierunku. Słyszę jeszcze 3,5 km do Słopnic, pokazuje mapę upewniam się i jest mi lepiej, nadrobię 10km ale zmieszczę się w limicie. Słysze po raz kolejny 3,5km, później 2km. Z każdą kolejną informacja moja psychika załamuje się coraz bardziej. Aż docieram do miejsca gdzie dowiaduje się, że to dopiero połowa trasy do PK11. załamuję ręce, mam wrażenie jakbym zrobił już dodatkowo 20km, stopy są tak spuchnięte, że ledwo idę. Wmówiłem sobie po raz kolejny, że dotrwam i ukończę maraton, po prostu muszę to zrobić dla siebie! Kawałek drogi musiałem pokonać zakazaną drogą ( organizator pewnie nie wpadł na pomysł, że ktoś może się aż tak pomylić). Tuż przed wejściem na 11 punkt dogania mnie Jarek, ten na którego byłem tak zły, że wystartował i mnie zostawił. Okazało się, że oni też pomylili trasę i kompan z którym ruszyli załamał się psychicznie i odpadł tam gdzie sam miałem wcześniej kryzys. 20:51 wbiegamy, zapisujemy czas, napełniamy wodę z kranu i biegniemy na ujęcie wody w Tymbarku. Teraz każdy kilometr to męczarnia, motywujemy się nawzajem, biegniemy tyle ile nam się uda aby jak najszybciej przekroczyć metę. Skrajnie wykończeni poruszamy się już tylko dzięki sile woli i determinacji punkt 12 osiągamy o godzinie 22:09 chyba jako jedni z ostatnich, wiem, że jesteśmy coś w okolicach 410 miejsca. Chwila zastanowienia - idziemy asfaltem czy ryzykujemy i wybieramy skrót. Wybraliśmy drugą opcje po chwili asfaltu skręcamy w piekiełku w prawo i pomiędzy zabudowaniami przemieszczamy się ledwo stawiając kolejne kroki. Docieramy do zielonego szlaku i nim prosto do limanowej. Na metę wchodzimy o 23:49 i 57 sekund.
Jestem z siebie dumny, że dałem radę, mimo tylu trudności i 20km więcej w nogach niż planowałem.
Zabieram z auta śpiwór, karimatę i plecak z ubraniami. Grupka 4 wolontariuszy prowadzi mnie do szkoły na nocleg. Mimo mojej słabej orientacji coś mi nie pasuje. z tymi obolałymi stopami maszerowałem 30 min w innym kierunku bo chłopacy się pomylili... Na szczęście jakiś ich znajomy biegacz który właśnie robił swój trening powiedział, że przyjedzie po mnie i zawiezie mnie na salę. Stopy w stanie koszmarnym, ledwo dałem radę zdjąć skarpety, od spodu jeden wielki pęcherz, na piętach obtarcia, ledwo mogę dokuśtykać na salę. Noc prawie wcale nie przespana, co chwile budziłem się z jakimś bólem. Rano zakończenie, masa gratulacji przez telefon i powoli zaczyna wychodzić zmęczenie a tu jeszcze 380km w samotności samochodem do domu.

Po powrocie regenerowałem się ponad tydzień, co chwile chciało mi się spać, nie mogłem zwlec się z łóżka, miałem spuchnięte podniebienie miękkie, lekarz powiedział, że to od odwodnienia i oddychania przy przesuszonym gardle, miałem problemy z zakładaniem butów, a pierwszy normalny krok postawiłem dopiero czwartego dnia. Mimo wszystko nie żałuję ani jednej chwili którą poświęciłem na kierat.

Na koniec chciałem pogratulować wszystkim którzy ukończyli kierat w tym roku jak i tym którzy podjęli próbę stawili się na starcie! do zobaczenia w przyszłym roku


Początek maratonu, droga do PK1

Lubań - na zawsze w pamięci :)

Piękny widok ze szczytu na PK6


Gorce - zmęczenie, upał i spuchnięte stopy

Podejście na Mogielice


3 kompanów którzy napierali razem ze mną od połowy trasy do pk 7

1 komentarz:

  1. jednym słowem krew,pot i łzy. podziwiam ! pzdr Zią :)

    OdpowiedzUsuń