poniedziałek, 9 czerwca 2014

Maraton Kierat 2014 - walka zaczyna się przed metą!

W 2013 roku pod wpływem chwili razem z Radkiem i moja dziewczyną Agatą postanowiliśmy spróbować sił na kieracie. Tona przeczytanych publikacji, setki obejrzanych filmów i wydaje nam się, że wiemy jak się za to zabrać. Na starcie okazało się, że mieliśmy rację, WYDAWAŁO nam się, sprzęt jakim dysponowała większość zawodników i warunki pogodowe na które nie byliśmy przygotowani pokazało nam co zrobiliśmy źle. Deszcz, błoto, kamienie dały nam w kość, brak odpowiedniego wybiegania tak samo. Radek złapał kontuję, Agata padła kondycyjnie i skończyliśmy 10 min po czasie na miejscu pk 5.
Doświadczenie jakie zdobyłem na wyprawie, zaowocowało kupnem lepszego sprzętu, plecak z bukłakiem, techniczne skarpety, odpowiednie lekkie i wygodne ubranie. Mimo tego wszystkiego nadal nie wiedziałem jak trenować, zwłaszcza, że w Kaliszu nie ma gór. Doczytałem gdzieś aby biegać często i systematycznie, dlatego starałem się 5 dni w tygodniu robić 10-15 km. Poprawiła się technika i w porównaniu do formy z zeszłego sezony było o niebo lepiej. Znalazłem kila "górek" stosunkowo stromych jak na Kaliskie warunki i bieganie po nich w dól i w górę dało mi namiastkę zbiegów i podbiegów, dodatkowo samotne wybiegania z czołówką po lesie poprawiły moją pewność siebie i przygotowały na samotność w mroku.



Nadszedł czas, wyjazd w czwartek rano, nocleg w miejscowości Piekiełko. Noc z trudem przespana, stres, niepokój i zaciekawienie. Melduje się w Limanowej o 11:30 pod hotelem. Poznałem Tomasza Kłodnickiego i ekipę z masterrun.pl, dali mi dużo wskazówek, łącznie z podpowiedziami jak kierować się na trasie. Coraz większy stres i próba przygotowania się na samotność przez 30 godzin. Potem odprawa w parku.
3...2....1... Start, wszyscy biegną cała ekipa ponad 700 osób napiera aby udowodnić sobie i innym, że 100km po górach jest wykonalne. Szybkim marszem idziemy jedna ekipą do pk1 Kukłacz, trasa prosta i bardzo przyjemna. Zaniepokoiło mnie tylko palenie w łydkach ale przeszło po chwili. Skończył się szlak i trzeba było uruchomić mapę, będąc na w środku, obyłem się bez niej i napierałem za reszta osób. Pierwsze rozwidlenie, część skręca przed kościołem część idzie dalej. Łapie kontakt z dwójką braci z Limanowej idą dosyć ostrym tempem jak na mnie ale postanowiłem im dorównać, idziemy na azymut i pierwsze podejście pod dużym kątem. Moje postanowienie, że przejdę bez używania kijków rozsypało się w kilka sekund. Chłopacy mi uciekli i zostałem sam, z kijkami było już o wiele łatwiej ale widziałem swoje braki w przygotowaniu siłowym i technice na podejściach. Wiedziałem, że najwięcej można nadrobić na zejściach zbiegając i trzymałem się swojego planu, wszędzie gdzie mogłem zbiegałem i tym sposobem wyprzedzałem kolejne osoby pk 2 zaliczony 20:42 Napierając dalej trafiłem na grupkę osób w okolicach 150 - 200 miejsca, tempo mieli konkretne ale do wytrzymania. W górę mi uciekali ale w dól ich doganiałem, patrząc na mapkę odczuwałem coraz większy stres, że się zgubię i nie ukończę trasy. Na moje szczęście na przodzie był dobry nawigator i tym sposobem pewnie dotarłem do pk 3 o godzinie 22:15. Czołówka o którą się obawiałem sprawowała się wyśmienicie, oświetlała trasę jakby był dzień. Napełniłem bukłak wodą i dalej w drogę. Noc okazała się ciepła i bylem szczęśliwy, że zostawiłem część rzeczy w samochodzie dzięki czemu w plecaku miałem dobre 1,5 kg mniej. podejście na PK 4 było proste, niebieskim szlakiem po asfalcie. poczułem już pierwsze zmęczenie, zjadłem kolejny batonik własnej roboty i pędzę dalej bo trasa na Lubań była etapem który mnie trochę martwił pod względem nawigacji. Początkowo podejście było dosyć łagodne i zgodnie z mapka podchodziliśmy wzdłuż strumienia. Problemy zaczęły się dopiero wyżej, gdzie miało być krótkie ale diabelnie intensywne podejście. Zauważyłem po sobie, że przeforsowałem trochę organizm i tempo w pierwszej 200 to nie moja liga. Chcąc czy nie musiałem zwolnić, im wyżej tym więcej odpoczywałem, suche liście na błotnistym zboczu wyciągały ze mnie resztki energii, a brak wody od 30 minut źle wróżył. Straciłem jakieś 60 pozycji, może więcej, siadam i odpoczywam. Zaczyna mnie mdlić, prawie zwymiotowałem, dostałem dreszczy, pierwsza myśl - odwodniłem się. Napieram dalej z nadzieją, że podejście kończy się lada chwila. Po raz pierwszy spotykam rowerową dwójkę która później uratowała mnie kilkoma łykami wody bez których bym musiał prawdopodobnie skończyć wcześniej. Zawiązała nam się grupa kilkunastu osób dzięki temu, że ktoś był cały czas z przodu moja psychika nie eksplodowała i dałem radę - jesteśmy na szczycie. 20 minut błądzenia i końcowe wejście na PK 6 L:ubań. Godzina 4:28 zameldowałem się na miejscu. straszne pragnienie i dreszcze zmusiły mnie do położenia się pod folią NRC i zasnąłem. Obudziłem się po poł godziny spadłem chyba na pozycję w okolicach 350 miejsca. Widzę napis woda ale trzeba było zejść w dól po przeciwnej stronie. Po chwilce zastanowienie powiedziałem, sobie lepiej stracić więcej siły niż bardziej się odwodnić. Na prawdę myślałem poważnie o rezygnacji w tym miejscu, moja psychika była w strzępkach, kompletny brak sił, trzęsłem się z zimna lub z innego powodu, żałowałem teraz, że nie zabrałem chociaż bluzy na długi rękaw ale wschodziło słońce i wiedziałem, że na PK 7 czeka gorący posiłek. Postanowiłem, że idę dalej, nie po to jechałem tyle kilometrów i nie na darmo ciężko trenowałem, żeby skończyć na 40 km. na kolejny punkt prowadziła pozornie prosta trasa czerwonym szlakiem na Runek. Niestety Natura przygotowała dla nas "odcinek kłodkowy" i co kilka metrów napotykaliśmy obalone drzewa. W tym stanie skakanie po nich  było nie lada wyzwaniem. Na szczęście, moje ciało wracało do formy dzięki wodzie i czułem się coraz lepiej, powróciła pewność siebie i przeświadczenie o tym, że uda mi się dojść do mety. Atmosfera tez dopisywała było można się do kogoś odezwać. W miłym gronie wchodzimy o 8:16 na kolejny punkt Ochotnica górna. Co prawda miałem nadzieję na zupkę z wkładką ale barszczyk i żurek postawił mnie na nogi na koniec herbatka z cukrem, małe zakupy w sklepie i ruszamy na kolejne wzniesienie Gorce. trasa prowadziła dosyć przyjemną drogą, później wkroczyliśmy na zielony szlak i nim prosto na sam szczyt, PK 8 zaliczony o 11:36. Sprawdzam stopy bo na treningach po 20km buty mnie obcierały i miałem straszne pęcherze na achillesie, ale dzięki plastrom i skarpetom technicznym z copressport sa małe odciski których nawet nie czuję, jedyna dolegliwość to ogólnie spuchnięta stopa która wypełnia cały but i bolące palce na zejściach. Patrze na mapkę, prosta trasa niebieskiem szlakiem i później żółtym do przełęczy Przysłopek. Poszło całkiem sprawnie, bez problemów, poznałem dwie sympatyczne mężatki z limanowej, znowu małe spotkanie z ekipą przy sklepie, przeczekaliśmy burzę. Musze przyznać, że nigdy nie byłem tak wysoko i tak blisko w trakcie wyładowań elektrycznych. PK 9 zaliczony o godzinie14:57. Tutaj chciałem podziękować kobiecie która nas uraczyła kanapką z żółtym serem, po jakiś 70km i 20 godzinach od startu był to rarytas. Po małej analizie i wyliczeniach, że damy rade przed zmierzchem dotrzeć do mety ruszyliśmy w czwórkę pełni optymizmu na Mogielicę. Mimo 500m przewyższenia znowu poszło gładko, pomijając oczywiście bolące stopy i pęcherze na podbiciu. Napierając dalej podziwialiśmy cały Beskid wyspowy, między innymi Lubań - który pozostanie w mojej pamięci już na zawsze. Na 10 punkcie kontrolnym zameldowaliśmy się o 17:44 do mety zostało już tylko 16 km więc damy radę. Prosta nawigacja, omijamy szczyt i żółtym szlakiem na północ do Słopnic. Tuż przed rozwidleniem się szlaków 2 kompanów postanowiło przebiec ostatnie kilometry, puściłem się za nimi, stopy i tak bolały w trakcie marszu a tak uwinę się szybciej i może zejdę poniżej 26 godzin. Nagle mały postój w lesie po chwili nikogo nie ma wracam na trasę biegnę w dół, patrzę zielony szlak trochę pod górę zakręca, myślę coś jest nie tak. Odbijam w dól i odczuwam coraz większy niepokój. Staję w miejscu, czuję strach, zdenerwowanie i załamanie nerwowe. Nie wiem gdzie jestem, nie mogę się odnaleźć na mapie, gps w telefonie nie działa, decyduję się wrócić pod górę. Biegnę niebieskim szlakiem, patrze na mapie nie ma nic takiego w tym miejscu, stres osiąga apogeum, w oddali widzę jakąś ścieżkę, wchodzę na zielony szlak, spotykam turystów i nie wierzę w to co mówią. Zamiast na Północ pobiegłem na południe.... Prawie poddałem się w tym miejscu, zadzwoniłem do dziewczyny opowiedziałem co się stało, rzucam wiązankami, na kumpli, że zostawili mnie samego i nie poczekali tej jednej minuty ale postanawiam iść dalej. Za rada turystów trafia na Przełęcz Słopnicką i zgodnie z drogowskazem zmierzam w kierunku Słopnic Górnych pełen niepewności czy na pewno idę w dobrym kierunku. Słyszę jeszcze 3,5 km do Słopnic, pokazuje mapę upewniam się i jest mi lepiej, nadrobię 10km ale zmieszczę się w limicie. Słysze po raz kolejny 3,5km, później 2km. Z każdą kolejną informacja moja psychika załamuje się coraz bardziej. Aż docieram do miejsca gdzie dowiaduje się, że to dopiero połowa trasy do PK11. załamuję ręce, mam wrażenie jakbym zrobił już dodatkowo 20km, stopy są tak spuchnięte, że ledwo idę. Wmówiłem sobie po raz kolejny, że dotrwam i ukończę maraton, po prostu muszę to zrobić dla siebie! Kawałek drogi musiałem pokonać zakazaną drogą ( organizator pewnie nie wpadł na pomysł, że ktoś może się aż tak pomylić). Tuż przed wejściem na 11 punkt dogania mnie Jarek, ten na którego byłem tak zły, że wystartował i mnie zostawił. Okazało się, że oni też pomylili trasę i kompan z którym ruszyli załamał się psychicznie i odpadł tam gdzie sam miałem wcześniej kryzys. 20:51 wbiegamy, zapisujemy czas, napełniamy wodę z kranu i biegniemy na ujęcie wody w Tymbarku. Teraz każdy kilometr to męczarnia, motywujemy się nawzajem, biegniemy tyle ile nam się uda aby jak najszybciej przekroczyć metę. Skrajnie wykończeni poruszamy się już tylko dzięki sile woli i determinacji punkt 12 osiągamy o godzinie 22:09 chyba jako jedni z ostatnich, wiem, że jesteśmy coś w okolicach 410 miejsca. Chwila zastanowienia - idziemy asfaltem czy ryzykujemy i wybieramy skrót. Wybraliśmy drugą opcje po chwili asfaltu skręcamy w piekiełku w prawo i pomiędzy zabudowaniami przemieszczamy się ledwo stawiając kolejne kroki. Docieramy do zielonego szlaku i nim prosto do limanowej. Na metę wchodzimy o 23:49 i 57 sekund.
Jestem z siebie dumny, że dałem radę, mimo tylu trudności i 20km więcej w nogach niż planowałem.
Zabieram z auta śpiwór, karimatę i plecak z ubraniami. Grupka 4 wolontariuszy prowadzi mnie do szkoły na nocleg. Mimo mojej słabej orientacji coś mi nie pasuje. z tymi obolałymi stopami maszerowałem 30 min w innym kierunku bo chłopacy się pomylili... Na szczęście jakiś ich znajomy biegacz który właśnie robił swój trening powiedział, że przyjedzie po mnie i zawiezie mnie na salę. Stopy w stanie koszmarnym, ledwo dałem radę zdjąć skarpety, od spodu jeden wielki pęcherz, na piętach obtarcia, ledwo mogę dokuśtykać na salę. Noc prawie wcale nie przespana, co chwile budziłem się z jakimś bólem. Rano zakończenie, masa gratulacji przez telefon i powoli zaczyna wychodzić zmęczenie a tu jeszcze 380km w samotności samochodem do domu.

Po powrocie regenerowałem się ponad tydzień, co chwile chciało mi się spać, nie mogłem zwlec się z łóżka, miałem spuchnięte podniebienie miękkie, lekarz powiedział, że to od odwodnienia i oddychania przy przesuszonym gardle, miałem problemy z zakładaniem butów, a pierwszy normalny krok postawiłem dopiero czwartego dnia. Mimo wszystko nie żałuję ani jednej chwili którą poświęciłem na kierat.

Na koniec chciałem pogratulować wszystkim którzy ukończyli kierat w tym roku jak i tym którzy podjęli próbę stawili się na starcie! do zobaczenia w przyszłym roku


Początek maratonu, droga do PK1

Lubań - na zawsze w pamięci :)

Piękny widok ze szczytu na PK6


Gorce - zmęczenie, upał i spuchnięte stopy

Podejście na Mogielice


3 kompanów którzy napierali razem ze mną od połowy trasy do pk 7

środa, 4 czerwca 2014

Troszke o mnie...

Opisze Wam kilka historii z mojego życia, dla niektórych będą one ciekawe dla innych może mniej ale mam nadzieję, że chociaż jedna osoba z Was poczuje po tym motywacje i powie "Ja też dam radę!"


 Jak widzicie na zdjęciu od dziecka byłem dobrze karmiony przez rodziców i pewnie przez babcię ;) niestety skończyło się to przezwiskami w szkole brakiem popularności wśród płci przeciwnej i brakiem pewności siebie. Dodatkowo sport mnie męczył, nie miałem siły biegać, grać w piłkę itp na szczęście nie mieliśmy komputera w domu wiec nie pobiłem rekordu świata w dodatkowych kilogramach i ważyłem tylko około 80kg w czasie kiedy chodziłem do 6 klasy podstawówki. I tutaj jest pierwszy przełom, zaczynam odczuwać ból w biodrze na przemian z bólem w stawie kolanowym. Wszystko jest do zniesienia, ale coraz trudniej się chodzi, kuleje, czasami boli 2 dnia, czasami 2 tygodnie. W końcu wizyta u lekarza i.... noga jest krótsza o kilka centymetrów dlatego kuleje, ból powstaje w biodrze i przyczyna jest Młodzieńcze złuszczenie główki kości udowej w skrócie w każdej chwili może mi się ułamać ta część kości udowej która jest osadzona w miednicy i czeka mnie wózek. Na weekend do szpitala, zakaz chodzenia tylko wózek, a w poniedziałek wyjazd do poznania. Tutaj czekały mnie 2 tygodnie na wyciągu praktycznie 24h na dobę :/  jedyna przerwa od tego to wizyta w toalecie na wózku inwalidzkim i jedyna atrakcja kiedy pielęgniarka krzyczy i nas goni kiedy się ścigamy po korytarzu :) Przychodzi czas operacji już wiedziałem ze pokroją mi obie nogi w każdej będę miał po 3 druty. Po chwili głupi jaś, środki nasenne i...
... budzę się na intensywnej jestem w stanie podnieść tylko głowę, patrze lewo prawo i.... budzę się już na sali ale tutaj zaczynam czuć koszmarny ból. Kolejnego dnia doszło do przełomu w moim żuciu. Pielęgniarka przychodzi aby zmienić moją pościel bo po nocce jest cała we krwi i każe podciągnąć się na drążku nad łóżkiem aby unieść tylko pośladki i .... nie jestem w stanie tego zrobić, mam tak słabe ręce i tak mało siły.... Kobieta pomaga mi jedną ręką a drugą robi resztę. Było mi wstyd, byłem zły na siebie, że jestem taki słaby i bezsilny aż przyrzekłem sobie, że już nigdy w życiu to się nie powtórzy.
Dwa dni po operacji chodziłem już z pomocą balkonika, po kolejnych 3 dniach wyszedłem do domu, lekarz powiedział chwile wcześniej, że mam zakaz uprawiania sportu przez 3 lata i mam zwolnienie z zajęć sportowych w szkole na tej okres...był to jak uderzenie cegłą w głowę i zburzyło całe moje postanowienie o zmianie siebie na lepsze.  Jednak po powrocie do domu od razu zaczynałem coraz więcej chodzić czułem w sobie wielką determinację żeby coś zmienić aby już nigdy nie być słabym, jednocześnie w głowie słyszałem  o 3 letniej przerwie w sporcie. 2 tygodnie po wyjściu ze szpitala odstawiłem kule i zacząłem chodzić już o własnych siłach, przez kilka dni było ciężko nogi puchły ale chciałem jak najszybciej wrócić do normalności.
W końcu pojawiłem się w szkole, najważniejsza sprawą był szpan na szwy na nogach :) wszyscy je zobaczyli i byłem z nich super dumny ( wpływ na to miał kultowy już film Rambo)  Bałem się cokolwiek robić i było mi smutno, że inni ćwiczą a ja tylko siedzę na ławce. Aż pewnego dnia brakowała jednej osoby na bramkę... zgodziłem się bo tam za dożo nie trzeba robić a jednocześnie uczestniczy się w zajęciach. Stopniowo coraz częściej grałem poza pozycją bramkarza polubiłem stać na obronie, czułem się już dużo pewniej i miałem wrażenie ze jestem w 100% sprawny. Nadal byłem gruby więc postanowiłem dużo jeździć na rowerze, miałem takiego starego grata  jeszcze z komunii i robiłem na nim codziennie coraz więcej kilometrów, najpierw 10 później 20, 30, 40, 50 i więcej kilometrów.. W pewnym momencie spędzałem już cały dzień na rowerze i poruszałem się na nim wszędzie. Na zajęciach w szkole trenowałem już normalnie, przekonałem swoich rodziców żeby nie zanosić zwolnienia z Wf-u, nauczyciel widział moją determinację i przekonałem go aby wystawiał mi normalnie oceny, od tej pory miałem same 5 i 6 :) co wcześniej nigdy nie miało miejsca i nigdy nie miałem takich dobrych wyników na sprawdzianach na 1000m  60m czy skok w dal. bałem się tylko trenować na siłowni ale wyszedłem z założenia, że będę unikać ćwiczeń na dolna partię ciała i nic mi się nie stanie.
Po około 2 latach od operacji moje życie zmieniło się o 180 stopni, z grubaska z małą ilością ruchu stałem się szczupłą osoba przy 170cm ważyłem około 70kg, nie miałem super rozwiniętej masy mięśniowej ale najwidoczniej na tyle dobrze, że odciążała te stawy które powinny mieć "lżej". Byłem już jedna ze sprawniejszych osób w szkole i klasie. Nie potrafiłem przesiedzieć całego dnia bez ruchu, musiałem ciągle coś robić a w myślach miałem tylko kolejna operacje podczas której pozbędę się tych drutów.
2,5 roku po zabiegi pojechałem na kontrolę do poznania i usłyszałem " za miesiąc wyciągamy druty" byłem w siódmym niebie ponieważ nastąpiło to pół roku wcześniej niż planowali lekarze. Kilka dni przed samą operacją zacząłem się bać, bałem się tego bólu co ostatnio, tego, że znowu nie będę mógł chodzić i szystkich problemów  ztym związanych.
Zaczyna się, jadę na salę operacyjną, zastrzyk w kręgosłup tym razem na "żywca" i super rozmowa pani anestezjolog którą już ledwo słyszałem po środkach usypiających, a jej tematem był zakład jak będę wyglądać - długi i szczupły czy mały i gruby. Jedna z nich przegrała byłem według niej długi i szczupły, strasznie mnie to podbudowało :) Następnie przenieśli mnie na stół operacyjny i to fajne uczucie kiedy podnoszę nogę do góry na polecenie lekarza, czuję ze jest ona w powietrzu a faktycznie nie drgnęła ani centymetr i nadal leży na łóżku. Kolejna rzecz jaką pamiętam to już sala pooperacyjna, wszystko się udało, czuje ból ale o dziwo dużo mniejszy, tym razem nie poprosiłem ani razu o zastrzyk przeciwbólowy. Na drugi dzień wstaje z łóżka chodzę o kulach, balkonik nie był potrzebny. Kolejnego dnia wychodzę ze szpitala. Jednym słowem odniosłem sukces! byłem o wiele silniejszy niż podczas pierwszej operacji i poczułem, że idę w dobrym kierunku. Do pełnej sprawności wróciłem po niecałych 2 tygodniach. Po miesiącu biegałem i jeździłem dalej na rowerze.


Nadal szukałem kogoś kto zacznie ze mną trenować sporty walki (i to był mój błąd) Zamiast czekać na innych lepiej zacząć robić od razu to co chcesz ponieważ tym sposobem straciłem 2 lata i zaczałem trenować karate dopiero w wieku prawie 16 lat. Wciągnął mnie w to kuzyn. Pierwsze treningi mieliśmy w sali w której na codzień odbywały się spotkania babtystów. Przed zajęciami składaliśmy krzesełka i trenowaliśmy w grupie 12 osobowej. Byłem tam najmłodszy, najsłabszy i najmniej doświadczony. Tym razem miałem od razu wielką motywacje i po każdych zajęciach odbierał mnie tata samochodem do którego ledwo wchodziłem z wycięczenia. Po pewnym czasie przenieśliśmy się na dwór i trenowaliśmy w miejscu gdzie obecnie znajduje się parking Uniwersytet Adama Mickiewicza w Kaliszu. Tutaj pierwszy razem trenowałem pod kątem kumite czyli walki. Zajęcia na tarczach twardych jak kamień, ja bez owijek na pięści.... wracam do domu " o boże!" w sumie nic dziwnego nie było w reakcji mojej matki, skóra na kostkach popękana w niektórych porobiły się jakby dziurki. Przez następne 2 miesiące trenowałem co prawda już w owijkach ale na pięciach powstawały co chwile strupki i co chwile pękały, prawie z każdego treningu wracałem z krwią na bandażach. Czasami dochodził do tego tak ładnie zwany paraliż mięśnia czworogłowego - czyli tak bardzo zbite udo po kopnięciach, że problemem było jego zginanie a co z a tym idzie ledwo chodziłem, nie mogłem siadać normalnie itp, na szczęście po tygodniu przechodziło. O siniakach i krwiakach na całym ciele nie będę wspominać bo już stało się to dla mnie codziennością.
W tym etapie życia mój dzień wyglądał tak, że rano wychodziłem grac w kosza lub na rower, po obiedzie zaraz graliśmy mecz na boisku, jechałem lub szedłem na trening karate i wracałem na boisko siedząc tam do 24 lub dłużej i tak 7 dni w tygodniu. W tym czasie testowałem wiele treningów: trening na drybling skip to my lou, air alert 3 trenowałem oczywiście karate samemu lub z kolegami bo już same treningi mi nie wystarczały.
Pewnego dnia spojrzałem prawdzie w oczy, koszykarzem nie będę z racji moich 174cm wzrostu, wyskok poprawiłem znacznie ale i tak nie potrafiłem zrobić wsadu mimo 70kg wagi. Pomyślałem, że jak zajmę się karate to wtedy coś osiągnę w tej dyscyplinie. W tym momencie swoje życie pod porządkowałem sztuce walki czyli Karate Kyokushin. trenowałem 5 do 7 razy w tygodniu czasami 2 razy dziennie. Na treningach byłem jak w transie widziałem tylko swój cel "czarny pas" był on tak odległy ale wiedziałem, że kiedyś mi się uda, czułem to! Mijały kolejne egzaminy, po 2 latach wyprzedziłem już swoich kolegów i poza trenerem miałem najwyższy stopień w klubie. W momencie kiedy miałem żółty pas treningi byłe mega ciężkie trzeba było walczyć ze sobą aby wytrwać do końca, przychodziły co chwile nowe osoby w tym dwójka moich dobrych kolegów dzięki którym wystrzeliłem poźniej jak strzała. Mieli podobną determinacje jak ja spotykaliśmy się co chwile poza salą i trenowaliśmy, zarówno ja jak i oni szybko napieraliśmy na przód. W końcu na obozie w Tucholi w 2010 roku zdobyłem brązowy pas. Zacząłem wtedy prowadzić zajęcia dla innych, najpierw rozgrzewki, część treningu, póżniej całość, aż dostałem swoją pierwszą sekcję.


W 2011 roku w Tucholi zdałem na 1kyu, byłem juz o krok od 1 dana, moje marzenie było w zasięgu ręki. Musiałem juz trenować samodzielnie, z osób które zaczynały ze mną zostałem sam, byli tylko nowi którzy powodowali, że cofałem się w rozwoju. nie byłem już tak dobry pod katem walk jak wcześniej,,, strasznie ubolewałem na tym ale zauważyłem jak bardzo zmieniłem się technicznie i mentalnie, coraz większa satysfakcje czułem z prowadzenia zajęć z tego, że kogoś nauczałem. Nicholas Pettas dał mi takiego kopa motywacyjnego na obozie w Tucholi i już wtedy wiedziałem że w rok później spełnię swoje marzenie... i tak się stało  5 sierpnia 2012 po ciężkim egzaminie  na 5 dniowym obozie, gdzie każdego dnia trenowaliśmy po 6 godzin, przeszedłem kolejny test teoretyczny sprawdzającą naszą wiedzę na temat karate oraz nazewnictwa w języku Japońskim, przeszedłem pozytywnie cześć techniczną, oraz ostatniego dnia dwu godzinny test kumite. Stoczyłem 23 walki po 90 sekund po ostatniej napadł mnie atak astmy, nie mogłem złapać oddechu miałem łzy w oczach z radości, że dałem rade i jednocześnie dlatego, że się dusiłem. Po powrocie dumny z siebie mogłem założyć swój czarny pas który dostałem od mojej ukochanej dziewczyny rok wcześniej na urodziny.  To on mnie też motywował, przymierzyłem go wcześniej tylko raz i schowałem do szafy aby czekał do momentu aż będę miał prawo go nosić. Kilka miesięcy później przyszedł certyfikat z pasem prosto z Japonii.
Teraz jestem trenerem karate Kyokushin, prowadzę swój klub w Godzieszach Wielkich, mam kilka innych sekcji gdzie trenuje dzieci i dorosłych w różnym wieku. Po kursie Instruktora kulturystki i Kickboxingu prowadzę zajęcia indywidualne dla osób które chcą poprawić swoją sylwetkę, sprawność fizyczna czy inne cechy motoryczne. 
Jak sami widzicie człowiek zdolny jest do wszystkiego, potrafi osiągnąć co tylko zechce jeśli jest do tego odpowiednio zdeterminowany. Możesz nie mieć predyspozycji, może twój organizm ograniczać Cie w pewien sposób ale zawsze można znaleźć drogę aby to zmienić. Czasami prowadzi ona dookoła ale to dlatego, żeby wystawić naszą cierpliwość na próbę i sprawić aby zwycięstwo smakowało jeszcze lepiej. Z małego grubaska z zerowa kondycja stałem się wysportowanym, mężczyzną który spełnił swoje pierwsze marzenia, uzależnił się od sportu dzięki czemu moje życie jest o wiele bogatsze niż wcześniej, mam super dziewczynę robię na co dzień to co kocham, i nie wyobrażam sobie aby moje życie związało się z czymś innym niż tylko sportem.
Skoncentruj się na tym co jest dla Ciebie ważne, myśl o tym, 
dąż do celu i nigdy się nie poddawaj NIGDY!